środa, 11 listopada 2015

HERFSTVAKANTIE 2015

Właśnie zakończyłam wakacje jesienne. Takie wakacje to bardzo miła niespodzianka, biorąc pod uwagę że nie mamy takowych w Polsce. Hm.. właściwie moja koleżanka ze szkoły Laura, zawsze mnie poprawia że to są ferie, ale no nie wiem jaki Polski odpowiednik jest najlepszy:D. (Mama Laury jest Polką, a Laura oprócz tego że super mówi po Polsku mimo że w Polsce nigdy nie mieszkała, bardzo mi pomaga z dziwnościami języka niderlandzkiego i kultury Belgijskiej;).


Właściwie mogę powiedzieć, że przerwa jesienna zaczęła się już w sobotę 31 października. Bardzo byłam ciekawa czy/jak obchodzi się tu Halloween. Sama miałam przyjemność jako 10-latka mieszkać w Irlandii, a tam Halloween jest obchodzone hucznie! Do dziś pamiętam 2 torby słodyczy zebranych na osiedlu..:).

Tutaj popularne są tzw. "Halloween walks" i całe grupy dzieci w najrozmaitszych przebraniach wraz z rodzicami krążyły po mojej wiosce. Ja natomiast zostałam zaproszona wraz z kilkoma innymi dziewczynami do Laury na oglądanie strasznych filmów. Miały być straszne-śmieszne, ale ja się boję nawet być sama w domu, więc mam traumę po tamtej nocy:D.

Następnego dnia, w niedzielę 1 listopada, spędziłam uroczy poranek przy Polsko-Belgijskim śniadanku i nawet nie wiecie ile endorfin wywołało u mnie pytanie po Polsku z ust mamy Laury: "Napijesz się kakao?" :).

Zaraz po śniadaniu odebrała mnie moja host rodzinka i pojechaliśmy na brunch do dziadków od strony taty. Była tam prawie cała rodzina, czyli około 25 osób. Jedliśmy, rozmawialiśmy, moja siostra i jej chłopak próbowali pokazać mi różnicę między pięcioma rodzajami 'e' w niderlandzkim.. No prawie im wyszło:D. Około 15.00 wróciliśmy do domu i reszte dnia odpoczywaliśmy po uczcie. Pewnie zastanawiacie się czy tu się jakoś obchodzi 1 listopada. Nie. Zmarli są zmarli - cieszmy się żywymi. Takie zdanie mi pasuje na opisanie tych pierwszych dni listopada.:P

W poniedziałek 2 listopada zrobiłam sobie oficjalny day-off. W sumie to prawie cały przespałam, przejadłam i przeleżałam, dbając o równy wzrost mojej tkanki tłuszczowej - nie będę się w to zagłębiać:D.

We wtorek 3 listopada miałam wstać o 8.00 żeby podjechać do Antwerpii i odebrać Kasię z Asntwerpii, która miała do mnie przyjechać na noc. No prawie mi wyszło i oczywiście wyszłam za późno, a na stację w Brecht (niedaleko mojego miasteczka) mam około 3,5 km. Na pociąg zdążyłam, ale gdy tylko do niego weszłam to zaczęło mi dzwonić w uszach i przed oczami pojawiły się kolorowe plamy. Starałam się dostarczyć mojej głowie krwi z tlenem, więc przez 15 minut jechałam z głową w dół, a gdy wyczołgałam się z pociągu już w Antwerpii, nadal byłam w rozsypce. Jako dzielny Ratownik ZHP postanowiłam, że sama się uratuję (phi!) i położyłam się na gustownej dworcowej ławce, nogi w górę, głowa w dół i voilà! Zaraz potem zadzwoniła Kasia, wyszeptałam jej że chyba umieram i szybko mnie na szczęście znalazła:).

Taki to był piękny początek dnia. Zaczęłyśmy od moich ulubionych "Polskich Delikatesów u Witka", a później pojechałyśmy do mnie do domku. Lunch, pogaduchy, powrót do Antwerpii, a później skypowanie z kim się dało do późnego wieczora:). Następnego dnia lenistwo wzięło górę i zanim wyszłyśmy na powierzchnię była już 14.00:/. Zrobiłyśmy więc wycieczkę pt. "Antwerpii ciąg dalszy", szczęśliwie się zgubiłyśmy i w końcu wróciłyśmy do swych domów - zmęczone i szczęśliwe:).









A teraz jeden z najpiękniejszych dni podczas tego tygodnia (choć ciężko oceniać, który był najpiękniejszy)! W czwartek, 5 listopada wybraliśmy się z mamą, rodzeństwem i chłopakiem mojej siostry do Holandii - do jednego z najcudowniejszych parków rozrywki w Europie! Efteling jest magicznym miejscem, pełnym bajek i wspomnień z dzieciństwa, a także przesadnie szybkich rollercosterów (w sumie znaczną część tego dnia spędziłam głową w dół:D). Nie wiem czy umiem to ubrać w odpowiednie słowa, więc lepiej obejrzyjcie zdjęcia - a najlepiej sami odwiedźcie Efteling! Każdy znajdzie tu coś dla siebie:)!




















Po całodziennym pobycie w takim miejscu jest się zazwyczaj zmęczonym. To znaczy przeciętny, normalny człowiek jests zmęczony. A że ja nie jestem jakimś nadczłowiekiem, to oczywiście też byłam zmęczona, ale tej nocy nie zmruzyłam oka. Nie prałam jednak toreb, jak to miałam kiedyś w zwyczaju (pozdrawiam Panią C.:) lecz prowadziłam nocne konwersacje - bałam się że zaśpię na pociąg, który miałam już o 6.07 następnego dnia! Tak więc około 5.00 nad ranem, kiedy ilość melatoniny niebezpiecznie podskoczyła, wzięłam szybki prysznic i wyszłam z domu. Hehe, jednego nie przewidziałam. Było ciemno jak eee... w komórce Harr'ego pod schodami. A moja na stację (rowerem!) prowadziła przez las, a później nieoświetloną drogę. No to super, czasu na objeżdżanie nie miałam, więc zamknęłam oczy i w drogę! (To taki skrót myślowy, w rzeczywistości włączyłam iPoda i świecąc sobie latarką z mojej Noki 6303i Classic darłam się żeby odstraszyć potwory, które mieszkają w ciemnościach). Udało mi się dojechać na stację na czas, w 15 minut znalazłam się w Antwerpii, gdzie spotkałam się z Magdą, która również jest na wymianie AFS we Flandrii. Oto zaczynał się piątek, 6 listopada. Po szybkim zaopatrzeniu się w burżujską gorącą czekoladę ze Starbucks'a (kawy nie uznaję, a jakoś trzeba było się rozbudzić <- taa, cukier Cię rozbudzi, jasnee), znalazłyśmy się w pociągu do Gandawy, gdzie miałyśmy przesiadkę do Ostendy.

W rezultacie już o 8.20 rano byłyśmy nad morzem. Oczywiście zdjęłam moje zimowe buciki i weszłam do wody - żeby upewnić się że jest zimna - BYŁA. Słoneczko dopiero wstawało, ale jak już wstało to zrobiło się bardzo ciepło i zdjęcia wyszły nawet, nawet:) Jeszcze przedpołudniem - po wcześniejszym przejściu się po Ostendzie - wsiadłyśmy do pociągu w kierunku Brugii. Miasteczko przepiękne, gdyby nie dające się we znaki zmęczenie to można byłoby spacerować tam godzinami. Ale po przejściu się uliczkami i parkami Brugii wsiadłyśmy do pociągu w kierunku Kortrijk, do naszej koleżanki Ady - również z AFS Poland - do Roeselare. Tu już melatonina wygrała i spałyśmy w pociągu jak susły, w dodatku nie mogłyśmy się z Adą skontaktować więc nie byłyśmy pewne czy nas odbierze z dworca.. W rezultacie gdy zobaczyłyśmy stację "ROESELARE" zgodnie stwierdziłyśmy, że śpimy do końca trasy, a potem wrócimy. I tak o to zyskałyśmy kolejną godzinę snu na miękich fotelach pociągu:D. Kiedy w końcu spotkałyśmy się z Adą i  pokazała nam swoje miasteczko (bardzo mi przypadło do gustu, polecam!) poszłyśmy wspólnie na jedno z naszych ulubionych belgijskich piw - kriek. Pogawędziłyśmy trochę, ale chcąc wrócić na obiad do domu, około 17 poszłyśmy na pociąg powrotny. Tej nocy spałam u Magdy, więc biorąc pod uwagę nasz intensywny dzień i brak poprzedniej nocy (Magda była z bratem na imprezie w Leuven i wrócili o 5tej nad ranem) padłyśmy przed 22.00.

 



 

 

 






Następnego dnia, w sobotę, 7 listopada wstałyśmy oczywiście o co najmniej godzinę za późno i zanim się uszykowałyśmy do wyjścia, było juz przed 13.00. Nie zdążyłyśmy na pociąg do Antwerpii, więc pojechałyśmy tramwajem, ale nie zdążyłyśmy tez dzięki temu na pociąg z Antwerpii do Liège. No więc wsiadłyśmy do pierwszego najbliższego pociągu (akurat był do Brukseli) i stwierdziłyśmy że tam zastanowimy się co dalej. Była już 14.00. Sprawdziłyśmy w internecie pociągi Bruksela-Liege i o 16.00 dotarłyśmy na miejsce. Trochę późno, ale zawsze.
Liège jest bardzo ładnym miastem w Walloni (jedyną jego wadą jest to, że mówi się tam po francusku, angielski raczej nie wchodzi w grę). Trochę pozwiedzałyśmy, trochę porobiłyśmy zdjęć i o 19.00 pojechałyśmy z powrotem do swoich domów. Zanim dojechałam do Brecht była już 21.00 i znów przez ciemny las do Wuustwezel, ale przynajmniej względnie wyspana:).


 


Dowód na to, że francuskojęzyczni NAPRAWDĘ nie potrafią angielskiego..




Wieczorem zrobiłyśmy sobie z moją siostrą babski wieczór z sushi i białym winem. I
dla niej i dla mnie było to pierwsze sushi w życiu i wspólnie stwierdziłyśmy że najgorsze nie jest ale pizza nadal na pierwszym miejscu:D. Kiedy w końcu udało mi się położyć to spałam aż do 11.00 dnia następnego. Do 11.00, bo o tej godzinie moja siostra otworzyła drzwi mojego pokoju (właściwie piwnicy, nie zapominajmy że mieszkam w piwnicy!) i przypomniała mi że dziś zaczynam pracę w sklepie mojej host mamy i o 12.00 zaczynam. Na szczęście sklep jest bardzo blisko więc bez problemu zdążyłam zjeść śniadanie i dojechać na czas. Do moich obowiązków w sklepie należy tworzenie tortów z żelek o przeróżnych kształtach, kolorach i rozmiarach. No lepszego joba sobie chyba nie można wyobrazić:). Reszta niedzieli upłynęła w domu i zdecydowanie za szybko:/.

Tydzień przeleciał i znowu chodzę do szkoły. A przedwczoraj, tj. w poniedziałek byłam na swojej pierwszej lekcji szycia.:) Tak, postanowiłam się zapisać na lekcje szycia bo w Polsce nigdy nie mam czasu a tu mam okazję odkryć coś nowego. Pani jest bardzo cierpliwa, ale ja... szkoda gadać. Ci, którzy mnie widzieli kiedyś podczas filcowania (conajmniej ACP i AR) wiedzą jakie emocje mną mogły targać w poniedziałkowy wieczór...No ale udało mi się uszyć małą torebeczkę na resztki materiału wraz z poduszeczką na szpilki:). (uwielbiam szyć ale dobrze że to jest tylko raz w tygodniu..:D).




Tu chyba zakończę, dziś 11 listopada, tak więc wszystkiego najlepszego dla wszytskich Marcinów oraz oczywiście wiwat niepodległa Polska!

https://www.youtube.com/watch?v=rtPrKm0Rfx8   0:21 skradło moje serce:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz